Piątek, 1 lipca.
Mój kalendarz w komputerze nie wiedzieć czemu zaczął wyświetlać japońskie święta. Żadnych innych. Znak jakiś, czy co?
Niedziela, 3 lipca.
Tworzył Bach za ścianą z dykty, w sztubackim hałasie internatu, pośród knowań i złorzeczeń miejskich rajców, kościelnych dostojników oraz konkurencji. Tworzył Jan Sebastian taśmowo, jak fordowska linia do czarnego modelu T. Nie mógł sobie pozwolić na luksus natchnienia, poryw chwili albo twórczą niemoc. W końcu był odpowiedzialny za wszystko: rodzinę, szkołę, parafię i własny geniusz.
Nie znam zakresu odpowiedzialności Waldemara Malickiego ale sobotni poranek bez jego audycji w radiowej dwójce to zawsze ogromna strata. Wczoraj byli francuscy kompozytorzy z Camille Saint-Saëns, który swój najsłynniejszy utwór Karnawał zwierząt stworzył dla tak zwanych jaj i ostrzegł, że można go opublikować, ale tylko po jego trupie. Tak też się i stało.
Czytam równocześnie biografie dwóch Słowaków: czeską komunisty Gustawa Husaka i słowacką faszysty Aleksandra Macha. Na tym się jednak różnice między nimi kończą. Obaj pochodzili tak jak większość Słowaków ze społecznych nizin, wykorzystywanych i zdominowanych najpierw przez Węgrów a potem Czechów. Obaj byli biedni, ambitni, zdecydowani. Mach jako minister spraw wewnętrznych wiosną 1943 wstrzymał deportacje Żydów. Mieli być wysiedlani a nie zabijani: ,,Ale len vysídliť. Nie vyvraždiť! Więcej ani jednego: „Viac ani jeden..!“, to podobno jego słowa. O dziwo uniknął szubienicy, na której zawiśli jego podwładni oraz przełożony Tiso. Szeptało się, że to dzięki Husakowi, któremu regularnie pomagał i ostrzegał w czasie wojny. Poetę, komunistę Novomeskego ( przy którego ulicy wynająłem swoje pierwsze mieszkanie w Bratysławie) nazywał przyjacielem i politycznym wrogiem zarazem. Wygląda na to, że i Husak i Mach byli trzeźwo stąpającymi po ziemi Słowakami, dosłownymi w swoich działaniach jak tamtejsza kuchnia, prosta, treściwa, po to żeby nakarmić a nie zachwycić.
Poniedziałek, 4 lipca.
Jan Sebastian miał złośliwego krytyka, niejakiego Scheibego, który w wydawanej przez siebie gazecie nazywał go pogardliwie muzykantem. Jak każdy krytyk miał swoją słabą stronę, też próbował komponować. Wystarczyło go tylko lekko pochwalić a już zachwycał się nawzajem.
Wypada coś napisać o wojnie, bo przecież trwa. Kobieta z mężczyzną w kolejce po kiełbasę na sobotnim targu komentowali Ukraińców. Że niby wykupują, ale że to tylko Niby, bo przecież nie wykupują. Nie dosłyszałem co mieliby wykupować.
W tempie pół książki na wieczór kończę Hugo Badera reportaże z Kołymy. Mimo, że napisane ponad dziesięć lat temu to są jak najbardziej o wojnie w Ukrainie. Miejscowy oligarcha ze służb tajnych oraz cichych-działacz partii Jedna Rosja, weterani wojen czeczeńskich, którym dzień w okopie liczył się potrójnie do emerytury. Liszaje betonowych domów zalepione po hollywoodzku uśmiechniętym Miedwiediewem. Rosja.
Wtorek, 5 lipca.
Wieczorem pojechaliśmy rowerami nad Pogorię, miejscową plażę dla tych co to nie mają. Ciepła woda, dużo drzew, piaszczyste dno. Brzydkie ciała, pstrokate rowery wodne i głośna muzyka z plastiku. Zupełni jak u mnie w Kajkowie wczesnym dzieciństwem. Piękne miejsce.
Środa, 6 lipca.
Ludzie się kochają, ludzie przestają się kochać, wracają, odchodzą, mają lepsze albo gorsze dni, marzą, śpią i pracują. Półtorej godziny samolotem stąd to już nic nie znaczy. Wojna. Sowieckie orki niszczą świat jaki znamy, nasz świat. Są brudni, tępi i bezwzględni. Są symbolem tego co najgorsze w naszej przeżywanej historii. Udowadniają, iż wszyscy wielcy i dobrzy Rosjanie urodzili się tam przez przypadek, będący tylko potwierdzeniem reguły, że z gówna bicza nie ukręcisz.
Współczesna Rosja, zdegenerowane państwo oparte na bandyckim kapitalizmie, sam Lenin lepiej by tego nie wymyślił. Pytanie czasu, kiedy na ulicach pojawi się nowy Trocki. Właściwie to on już jest, siedzi w kolonii karnej i czeka na wyrok losu, czyli Kremla. Albo Nawalnego zabiją, albo wybiorą, tertium raczej non datur.
Głupie takie prognozy w dzienniku, unikam ich jak święconej wody, bo potem każdy czytelnik wie lepij, a autor w najlepszym przypadku wychodzi na neurastenika, jeśli nie durnia. Tym razem piszę i wiszę, co mi tam.
Piątek, 8 lipca.
Nowe tytuły z internetowej księgarni. W miękkich i twardych okładkach, do elektrycznych niczym krzesło nie mogę się przyzwyczaić. Książki można kupować, czytać, pisać i palić. Każda z tych czynności zawiera w sobie dużą emocję.
Sobota, 10 lipca.
Fenomen ciąży, narodzin, życia. Śmierć im ustępuje, jej wartość bezwzględna czy też ciężar właściwy są o wiele mniejsze, by nie rzec karłowate w porównaniu. Co z tego, że śmierć na pewno będzie? Sama nieuchronność wielkości nie czyni. Życie natomiast jest i tego ,,jest” śmierć może mu pozazdrościć, bo ona albo będzie, albo była. I nie ma w niej miejsca na miłość, a to bardzo poważny handicap.
Niedziela i tak dalej.
40 lecie Kultu, brzmi prawie jak PRL-u. Kompletnie jestem nieprzygotowany na taki jubileusz. Kiedyś, dawno temu mawiano: nie wierz gościom po trzydziestce! A co z Kultem po czterdziestce!? Wierzyć, nie wierzyć czy oczy przecierać? No właśnie, o co w tym wszystkim chodzi? Jak to jest możliwe, że w wieku późno średnim zastanawiam się nad kupnem biletu, bo wiem z góry, że nie chodzi tu o koncert a o przeżycie, któremu nie jestem w stanie czasem sprostać. Tak samo z Johannem Sebastianem, bo za ważny, za ciężki, za prawdziwy, za genialny. I jak tu chodzić w skarpecie z laczkiem pod kostkę, kiedy takie rzeczy się słyszy. On też wtedy był zwykłym kierownikiem klubu muzycznego przy kościele św. Tomasza i walczył o tantiemy z rady miasta, współczesną wersję praw autorskich. Że minęło jak jeden dzień? Tak! I niech sobie mija następnych tysiąc, dokładnie tyle ile my żyć jeszcze będziemy!!!
Środa, Belgrad.
NASA opublikowała zdjęcia z teleskopu Jamesa Webba.
Carina Nebula jest długa na dwieście a oddalona o osiem i pół tysiąca lat świetlnych, co oznacza, że właśnie teraz dociera do nas światło wysłane, kiedy my tutaj zaczynaliśmy oswajać owce oraz kozy. Ciekawe gdzie dotrze światło z dzisiaj.
Czwartek, czwarta rano. Jeszcze ciemno. Belgrad.
Wczoraj pogrzeb mamy M. Wielu przyjaciół, dużo rozmów, potem obiad w Carskiej Ćupri.
Bardzo dużo wszędzie Rosjan, szczególnie z branży IT. Mają do wyboru Serbię albo.. Serbię, plus może Turcję.
Oglądam serial o rodzinie Sackler. Fortuna zbudowana na śmiercionośnym narkotyku, co to lek udawał. Ojciec Rockefellera sprzedawał cudowny eliksir na raka. Widać taki styl pierwotnej akumulacji. Mogli jeszcze przecież kraść.
Brakuje mi prasy drukowanej formatu ,,wielka płachta” jak niegdysiejsza Polityka, czy South China Morning Post czy singapurski The Straits Times. Wyparły je formaty poręczne, kolorowe, które teraz padają ofiarą cyfrowej konwulsji, internetowej wersji choroby św.Wita gdzie konsument klika jak oszalały w linki tytułów bez żadnego zainteresowania treścią, co zresztą ma swój komercyjny sens bo o ten klik tu właśnie chodzi.
Piątek, 15 lipca.
Coroczny przegląd u dr. Baneta w Belgradzie. Krew oddałem w kawiarni. Wiadomo, upały.
Winnica zbombardowana. Nadia odchodzi od zmysłów, bo tam jej jedyny syn. Putin wprowadza do kodeksu zakaz tortur. Dzwonił do mnie S., jednak jest w mundurze i chyba dobrym nastroju. Życzyłem mu wszystkiego i do rychłego w Kijowie.
S. zorganizował dla K. ujęcia, kadry do materiału na nową pieśń, której pierwszy rękopis autor dał mi podejrzeć kilka stron stąd. Niektóre materiały są z wczoraj. Dużo tego, wszystko niestety aktualne.
Sobota. Okęcie.
Próbowałem kupić małe czerwone wino do kolacyjnej bagietki na potem. Pani zza bufetowej lady rozkazała mi spożyć wino na miejscu, bez prawa wynosu w butelce. Zdębiałem. Zapomniałem spytać czy wuzetka i szatnia też są obowiązkowe. Durny ten kraj, męczy podwójnie, bo własny.
Jak słucham żartów Kaczyńskiego to nie wiedzieć czemu słyszę Gomułkę.
W piątek Gazprom w Belgradzie podjął decyzję o zdejmowaniu szyldów ze swoich stacji benzynowych w Serbii. Zamienić je mają węgierskie albo serbskie. Pewnie wiedzą to czego my nie wiemy a czego wszyscy się boimy. Dużo tam zainwestowali więc dmuchają na gorące.
Poniedziałek, 18 lipca.
1981 rok: Wejdą czy nie wejdą? Teraz znowu to samo. Wtedy jakoś tak nie było żal, bo szarobury syf z nędzą wokół. A teraz szkoda cholera tego wszystkiego, kiedy tak ładnie i przyjemnie się zrobiło.
Planowanie frustruje. Wojna i zaraza przypomniały o naszym miejscu w szeregu. Na nic więcej jako gatunek nie zasłużyliśmy. Przez kilka świetlnych lat udało nam się raptem rakietą zamienić maczugę. Wielkie mi co. Gdyby nie groźba stryczka czy wrednej bozi w raju, to dawno by nas już tu nie było. A tak trwamy sobie, grzebiąc coś w ziemi i mrucząc pod nosem podczas gdy kosmos pęka ze śmiechu widząc do czego zdolny jest taki jeden na nieskończoność przypadek, ludzkość.
Człowiekowi przyrodzona, intymna potrzeba religijności po sformatowaniu w kościół i doktrynę staje się własnym zaprzeczeniem, karykaturą samej siebie.
Wtorek, 19 lipca.
Skwierczy asfalt w Europie. W Londynie ponad 40 w cieniu. Tutaj też nie zgorzej. Dla mnie miło, nie tak jak w Szanghaju gdzie temperatura nocą zatrzymuje się na 28 stopniach a południowych 40 wzmacniają z drzew oszalałe świerszcze od których można ogłuchnąć.
Uśmiechnięci eksperci wróżą z trupów. Będzie gaz, nie będzie. Wojna, pokój, rzeź i szczęście. Wejdą, nie wejdą a może upadną. Kto odgadnie ten jest zuch!
Środa, 20 lipca.
Wujek Zorana uciekł z Jugosławii w połowie lat pięćdziesiątych. W czasie wojny walczył po stronie czetników Draży Mihajlovica. Wielu próbowało wtedy, ale niewielu to się udało. Tajemnica tkwiła w treningu. Był taki jeden znany w całej okolicy były partyzant, który odpłatnie udzielał lekcji. Trasa wiodła przez Słowenię i Maribor, gdzie jechało się zwykłym pociągiem. Na peronie trzeba było zrobić obowiązkowy zwrot w prawo tam, gdzie fabryki a nie w lewo gdzie austriacka granica. Wprawne oko tajniaków błyskawicznie wyłapywało niezdecydowanych. Potem był marsz do granicy nocą, tak aby świtem o dokładnie wyznaczonej godzinie rzucić się biegiem do Austrii. `O tej właśnie godzinie jugosłowiańscy pogranicznicy dostawali regulaminowy rozkaz: broń czyść! Przez kilka minut nie mogli strzelać. Kto się spóźnił musiał czekać do następnego ranka. Po drugiej stronie czekał 48 godzinny areszt za nielegalne przekroczenie granicy. I jak to tam, jeśli aresztowali człowieka o 2 w nocy to i o 2 go wypuszczali, najczęściej głodnego i bez pieniędzy. Na to też był sposób. Prosić o jedzenie lokalnych chłopów nie miało sensu, bo zawsze odmawiali, ale dołączyć się bez pytania do prac polowych, sianokosów, wykopków itd. można było zawsze i w przerwie bez żadnych pytań ktoś zacz dostawało się pajdę chleba z zupą. Ostatnim etapem była granica z Niemcami, gdzie była rodzina, przyjaciele, kontakty i praca. Wuj Zorana wziął austriacką taksówkę z Salzburga. Na granicy nikt taksówek nie zatrzymywał, bo po co. Uciekinierów na takie luksusy stać nie było. Po dojeździe do Monachium rachunek był taki, że nie wystarczyła rodzinna składka. Zrzucała się cała ulica dla salzburskiego taryfiarza. Wujek forsę odrobił i oddał, tak żeby starczyło na taksówkę dla kolejnego przybysza.
Znowu pociąg do Przemyśla. Na peronie matka z kilkunastoletnim synem. Dziękują mi po rosyjsku za pomoc. Nie pasują do miejsca, sami to chyba czują. Strach, niepewność, wdzięczność, zagubienie. Chuj ci w dupę Putinie!
Pociąg pełny. Kilka twarzy ciekawych, nie stąd, nie z tej części Europy z dziwnym akcentem. Wiadomo wojna, zlot towarzyszy ze strefy ciszy.
Piątek, 22 lipca. Polskie Tatry.
Kiedyś komunistyczne święto i tak jak kiedyś Polacy wykupują cukier, który jak wiadomo krzepi a po wódce lepij. Sklepy wprowadzają ograniczenia, jeszcze chwila wejdą kartki. A śmieli się z Gierka. Socjalistyczny atawizm narodu, który wie że w ciężkich czasach tylko bimber nie traci na wartości.
Sobota, 23 lipca.
Wieczorna ławka przed pensjonatem. Książka, cygaro, porter i shot Jaggermaistra a na ławce obok niestety: tata, mama, dojrzewający syn i kilkuletnia córka domagająca się telefonu. Głośni, ciężko czytać, co drugi akapit trzeba powtórnie. Szlag więc trafia moją kombinację, z której po krótce ostaje się jeno kiep.
Chłopiec zaczyna płakać, na co ojciec rzuca kurwochujem, odgraża się, że wszystkim wpierdoli jebanym pasem ze skóry. W końcu jak sam to ujmuje: ,,wypierdala” z powrotem do pokoju bo nie może już wytrzymać. Matka prosi o spokój, bo przecież urlop i w ogóle. Potem szepczą coś z chłopakiem do ucha.
Próbuję przypomnieć sobie czy byłem kiedyś świadkiem podobnej sceny poza moją ojojczyzną. Sporo podróżuję, ale nie, nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. Widać taka specjalność tutejszej kuchni podobnie jak śledź po japońsku czy ryba po grecku, o których nikt nigdzie na świecie nie słyszał. I całe szczęście.
Niedziela, 24 czerwca. Pod Tatrami.
Nie byłoby Zakopanego bez Witkiewiczów. Pierwszy pomógł wykupić je od handlarzy drewnem ( inaczej byłoby węgierskie a potem pewnie słowackie),drugi umózgowił i przemalował. Skarżył się Witkacy na brak kibli w pensjonatach. Krępowało go to przy zapraszaniu gości z zagranicy. Teraz pewnie też by się krępował, choć kible już są.
Zresztą może to celowe? Taki kontrast między absolutnym pięknem gór i turystycznym łez padołem?
Dopiero doczytałem, że stary Witkiewicz po powstaniu styczniowym wylądował na Syberii. To pewnie dlatego obraził się na śmierć na Witkacego, za jego walkę w szeregach carskiej lejbgwardii.
To chyba u Raula Hilberga jest opisana awantura jaką zrobił swoim podwładnym w Treblince Odilo Globocknik szef SS z Lublina. Kolejki do gazu ciągnęły się dniami i nocami. Bo choć rzeczywiście personel był stosunkowo nieliczny ( w porywach do kilkunastu esesmanów plus oddziały pomocnicze) to jednak kulała organizacja. Odilo ( z pochodzenia pół-Słoweniec) miał już swoje doświadczenia i szybko rzecz usprawnił. I tak oto ten sam team zamordował ponad pół miliona ludzi w sposób uporządkowany i bardzo efektywny.
W ramach racjonalizacji stanął przy wejściu biały namiot z czerwonym krzyżem. Starzy i chorzy opóźniali proces zabijania. Po wejściu do środka ostatnim widokiem jaki widzieli w swoim życiu były ciała ich poprzedników w wykopanym rowie.
Można by rzec, że jeszcze nigdy tak niewielu zabiło tak wielu.
Pisze też Hilberg o protekcjonalnym delikatnie sprawę ujmując stosunku sędziów do prokuratora Gideona Hausnera podczas procesu Eichmanna. Sędziowie byli solidnymi Żydami z Niemiec a Hausner jakimś tam Polaczkiem ze Wschodu.
W Shoah Lanzmanna jest wywiad z kolejarzem na ostatniej stacji przed Treblinką. Wspomina jak z eleganckiego Pullmana wyszedł holenderski Żyd, żeby napić się lemoniady. Pociąg jednak nagle ruszył i mężczyzna musiał za nim biec z otwartą butelką. Zdążył.
Poniedziałek, 25 lipca.
Po ,,zdobyciu” Morskiego Oka i rowerowym rajdzie wokół jeziora Czorsztyńskiego bolą niektóre mięśnie i palą odciski. Miłe uczucie.
Czytałem siebie osiem lat przed. Londyn i okolice. Czytałem i pewne rzeczy chyba jednak zacząłem rozumieć. Czyli warto było pisać.
Czwartek, 28 lipca. Mazury.
Zmarła Ewa. Jutro pogrzeb. Pomogła mi, kiedy tego najbardziej potrzebowałem. Planowałem ją odwiedzić po powrocie z Colombo.
Ewa przeczytała mojego Cara po wielokroć. Niestrudzenie poprawiała, korygowała i rozsyłała wydawnictwom wszystkim wbrew.
Mateuszowa pasja Bacha od rana.
Piątek, 29 lipca. Gdynia.
W Olsztynie hotel ten sam jak co roku, stary po renowacji stąd wygodna wanna zamiast prysznica i duży pokój z miękką wykładziną. Dobry przystanek dla życia. Warto jest mieć tych kilka hoteli, do których się wraca.
Ostatnio ,,nie słucha” mi się nowego radia. Staje się zbyt dosłowne, zbyt przekonane i z siebie zadowolone. A czasy takie, że po prostu głupio być czegoś pewnym a już szczególnie pewnym być siebie.
W tymczasowym i naprędce skleconym zbiorze wywiadów ,,Czy diabeł mieszka na Kremlu” jeden ponadczasowy z dr. hab. Jakubem Potulskim. Ogromna wiedza bez samozadowolenia, skromna i przenikliwa. Wątpiąca. Można by nowy list św. Pawła do Koryntian napisać a w hymnie miłość zamienić mądrością. W sumie lepiej by chyba ludzkość na tym wyszła, gdyby przez ostatnie dwa tysiące lat zamiast miłości bliźniego propagować mądrość powszechną.
W pociągu z Gdyni.
Pogrzeb Ewy. Tak odchodzą piękni ludzie. W słońcu, z chórem śpiewającym Mozarta, z poruszającą trąbką na cmentarzu i ściśniętymi gardłami obecnych. Nawet ksiądz się spisał i zamiast truć o karze czy nagrodzie opowiedział ładnymi słowami Ewę, jej życie, pasje, cierpienie. Przed główną bramą kwiaciarz próbował mi wcisnąć pęk ohydnych orchidei w plastikowym czymś koloru złotego. Prawie wywrzeszczałem swoje nie! Ewa miała smak i kolekcję gustownych butów na każdą okazję. Kupiłem Ewie doniczkę czerwonych begonii.
Wszyscy zabiegani, a pociągi spóźnione. Najbardziej niepokoi jednak brak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o naszą przyszłość. Odpowiedzi jest wiele a większość z nich nie wróży nic dobrego.